Triathlon – dyscyplina „Bożych Szaleńców” !

Oglądaliście scenę desantu na plaży Omaha w „Szeregowiec Ryan” S. Spielberga ? Krwawa jatka. Kiedy pierwszy raz doświadczyłem startu pływackiego w Ironman’ie w grupie ponad 1500 podobnych szaleńców - obrazy z filmu powróciły. Komfort sytuacji polegał jedynie na tym, że nikt ( poza starterem ) nie strzelał. Moje serce waliło w tempie 170 uderzeń na minutę, uszy wypełniał szum wody wzburzonej dzikim tłumem jednakowych, piankowych homonidów . Organizatorzy dodali dodatkową szprycę adrenaliny muzyką U2 „ Beautiful Day”. Dla mnie był to tak nieprawdopodobny moment sportowego, męskiego uniesienia, że pojąłem jak bezcennym było przez rok codzienne młócenie wody w basenie, dygotanie o 5 rano na siodełku kolarskim, czy zrywanie paznokci po górskim wybieganiu. Wiem, wiem… jestem narracyjnym Wariatem, ale ilu z Was uczestniczyło w czymś takim ? Spróbujcie, a zobaczycie jak smakuje ten triathlonowy narkotyk !

Cieszę się, że moja przygoda z tą dyscypliną była na początku tak trudna i siermiężna. Start w moich pierwszych zawodach w Suszu, na połówkowym dystansie, gdzie z dworca PKP jechałem ponad 30 km z wielkim worem sprzętowego dobytku na plecach, spałem pokotem „na głodniaka” w sali gimnastycznej, a pływanie rozpocząłem ( prawie na golasa) od otrzymania potężnego kopa w nos – pamięta się na długo. Człowiek uczył się triathlonowej pokory, kiedy pedałował obok V.I.P’a jadącego na szosowym bolidzie z elektryczną przerzutką i karbonową „lemondką”, ważącą tyle co baton przyczepiony lepcem do ramy mojej wiekowej kolarzówki. Zakochałem się bez pamięci w tej dyscyplinie. Triathlon jest diabelnie wymagający i nie jest to zabawa dla „leszczy” i „ Panów Bylejakich”. Jedna z firm nieprzypadkowo wita zawodników hasłem reklamowym: „Witamy w SFORZE !”. Ukończenie Ironman’a powoduje, że człowiek zaczyna wierzyć, że NIE MA GRANIC KTÓRYCH NIE MOŻNA POKONAĆ. I rzeczywiście, po zawodach gdzie jednorazowo pokonuję 3,8 km płynąc, 180 km na rowerze i ponad 42 km biegnąc…noszę w sobie pewność, że kiedy pojawią się w moim życiu problemy, będę względem nich jak czołg pośród łanów żyta. To naprawdę działa ! Każdy kto przekroczy linię mety wstępuje do życiowej kasty wojowników. Wąskiej grupy ludzi, dla których przestaje istnieć słowo: NIE MOŻNA. Jest jeszcze jeden triathlonowy obyczaj, który pozytywnie powala mnie jako człowieka. Gdyby został przeniesiony do codzienności… O co chodzi ? O tzw. Hours of Heros . To ostatnia godzina przed zamknięciem triathlonowej trasy i limitu czasowego. Zwykle przed północą. W strefę finiszu wracają wtedy wszyscy zawodnicy. Zawodowcy z czasami godnymi cyborgów, ale również amatorzy- szczęśliwi, że dotarli do mety w jednym kawałku . Wszyscy oklaskują i dopingują najsłabszych uczestników zawodów. Tych którzy często przekraczają linię mety słaniając się, na czworaka, ubrudzonych własnym kałem lub ociekających potem zmieszanym z krwią obtarć. Oczy tych ludzi świecą jednak takim blaskiem szczęścia (sic!), łez radości i dotknięcia czegoś zupełnie nieprawdopodobnego. Mój znajomy, powiedział o nich z trenerskim szacunkiem : „Patrz Piotr… Boży Szaleńcy nadciągają”. Jestem pewien, że bez takich chwil nie byłoby Mojego Męskiego Świata. Pełnego wyzwań, ale pamięci o słabszych. I absolutnej pewności, że nasze ciała są tylko niedoskonałym dodatkiem, do czegoś znacznie większego, niemierzalnego…

CZYTAJ
więcej